0
elemela 4 września 2017 22:09
18.10.2016

Po wylądowaniu w Fisco plan był taki aby zadekować się z walizą i plecakami w hotelu, odświeżyć, rypnąć browar – tu good news, mój driver wreszcie przestał być pełnoetatowym driverem a co za tym idzie = Arizona z wódką, piwko i kalifornijskie winko – w końcu wreszcie jesteśmy w Kalifornii, nie Newadzie, Utah czy Arizonie, w KALIFORNI!! Dotarliśmy…oby nie spotkało nas rozczarowanie jak rodzinę Joad’ów.





Jeszcze tego samego dnia wieczorkiem planujemy spacer po pobliskim Chinatown i kolację w chińskiej restauracji z gwiazdką Michalin (!) a co tam po 2 tygodniach zupy Campbell’s coś nam się od życia należy.
W centrum pierwsze zderzenie z kalifornijską rzeczywistością „ilu tu bezdomnych!” ale nie takich zwyczajnych, biednych, brudnych, żebrzących bezdomnych. Bezdomni z Fisco są specyficzni zazwyczaj są lekko, bardziej lub bardzo-bardzo ześwirowani, wydzierają się, klną, szepczą coś do siebie, awanturują się w autobusach, zawsze taszczą ze sobą torby pełne pustych butelek a pierwszy jakiego spotkałam (mówię w liczbie pojedynczej, bo małżowina był w tym czasie w pobliskiej aptece celem zakupu kanapek. Tak w aptece sprzedają kanapki, alkohol, chipsy i wiele, wiele innych artykułów pierwszej potrzeby) a było to na przystanku autobusowym, biegał wte i wewte szepcząc coś pod nosem i wymachiwał kastetem. Przyznam po 2 tygodniach w dziczy trochę wydygałam ale po dwóch dniach w Fisco, nie dziwił mnie już nawet świr oddający fekalia przy głównej ulicy Market Street.
Hotel w bezpośrednim pobliżu głównej arterii komunikacyjnej Van Ness całkiem spoko (jak na warunki Fisco), w piwnicy budynku znajdowało się studio nagraniowe i do 23:00 kalifornijskie przyszłe gwiazdy próbowały tam swoich sił, drąc się, targając struny i waląc w bębny z całych sił. Kłaść się spać przed 23-cią nie zamierzaliśmy więc looos, codzienny koncert za free. Tydzień wcześniej budził nas skowronek a usypiał szum strumyka a tu big city live, kołysze nas do snu hard rock ze studia nagraniowego a budzą dzwięki syren policyjnych.
W każdym bądź razie po zameldowaniu zgodnie z planem ciśniemy do rozświetlonego lampionami China Twon, tu ciekawostka Chińczycy z China Town, mimo iż prowadzą tam bussinesy, handlują, sprzedają, gotują, obsługują nie znają ni w ząb języka angielskiego(!!!)
Przyznam, że się zdziwiłam, żeby tak nic a nic, wcale ani nie mówić ani nie rozumieć?
Chcieliśmy kupić latawiec ale nie znaliśmy chińskiego więc się nie dogadaliśmy, potem co prawda znaleźliśmy sklep z latawcami ale były pioruńsko drogie więc sobie odpuściliśmy (i dobrze, bo tak czy siak nie było czasu na tego typu zabawy-przez przygodę z rowerem wrr!).
Znaleźliśmy w końcu knajpę od gwiazdek Michalin, komitet kolejkowy przed wejściem, zapisywanie się na listę (Ci co na liście zaznaczyli, że mogą dzielić stolik 8-osobowy mają wielkie szanse być wywołanymi niebawem), po pół godzinki wywołuja 8 osób w tym nas (yes, yes, yes!), wybieramy kurczaka sezamowego – ponoć specjalność zakładu, ale czy ja wiemmmmm, dobry ale szału nie ma. Opuszczamy lokal a przed wejściem dzikie tłumy, po czym tuż za winklem mijamy jeszcze większe dzikie tłumy…patrzę o to ten szyld, to tu jest ta knajpa z gwiazdką Michalin, to tu jadł Obama! Mąż: „To co to było, tam gdzie jedliśmy kurczaka?!”…yyyy nie wiem, ale też musi być jakaś znana, bo była kolejka.
Tego dnia już tylko zajść do apteki na rogu celem nabycia wina z serii Oak Leaf i relax, a w TV debata prezydencka Trump vs Hilary.




19.10.2017
Dziś z rana mamy ustawiony rejs do Alcatraz a potem rajd po mieście. Z rana kupujemy jednorazowy bilet u kierowcy za 2,25$ na którym podróżujemy cały, boży dzień.
W porcie zjadamy pyszne śniadanie w postaci: jajek, kiełbasek i naleśników (z jabłkiem i cynamonem oraz jagodami), nauczeni doświadczeniem (patrz- śniadanie u Molly) nie zamawiamy żadnych extra dodatków, jeno kawa i zestaw podstawowy.
Chwilę później widzimy już skrzącą się taflę wody zatoki SF i słynne The Rock, więzienie Alcatraz od brzegu dzieli jedynie 900 metrów ale obserwując wzburzone wody zatoki jakoś licho widzę losy uciekinierów. Choć wyczytałam ostatnio w necie o imprezie Pt:” Coroczna Ucieczka z Alcatraz” odbywającej się na początku czerwca. Składa się z 1,5 mili (2,4 km) pływania ze startem w więzieniu Alcatraz, biegu 0,5 mili od zatoki do strefy przejściowej w Marina Green (jako rozgrzewka), następnie 18 mil (29 km) jazdy na rowerze, oraz bieg na dystansie 8 mil (12,8 km) przez Golden Gate National Recreation Area. Triathlon przyciąga mistrzów świata, medalistów olimpijskich i najlepszych amatorów z 50 krajów, najniższe wpisowe wynosi 750$ a chętnych nie brakuje.
Wow-szacun. Czyli jednak da się przemierzyć wpław zatokę San Francisco (!!!)







Więzienie jak więzienie (Meksyk jak Meksyk-ciepło było), przy wejściu dostaje się audio-przewodnik z słuchaweczkami, mnóstwo ciekawych opowieści byłych więźniów, cele, jadalnia (swoją drogą mieli niezłe menu, steki, rybki, owoce, warzywa i porcje słuszne - coś jak u Molly), widoki z wyspy na wzgórza Fisco Bay bezcenne.



Po powrocie na stały ląd korzystając z porannych biletów udaliśmy się zabytkowym tramwajem do tęczowej dzielnicy Castro.





Tęczowo, słonecznie, wiktoriańska zabudowa, spacer Mission street, kolorowy women’s building, słynne graffity na Clarion Alley, wszystko to w atmosferze wzajemnego szacunku i tolerancji, my bezgranicznie szanujemy wszelkie mniejszości sexualne (dla nie zorientowanych Castro street to dzielnica gejowska) a mniejszości sexualne tolerują nasze spożywanie alkoholu miękkiego w postaci margarity/piwa z papierowej torebki na ulicy.





Żeby było tematycznie i w atmosferze wolności, wzajemnej tolerancji i miłości udajemy się busem na High-Ashburry. Na przystanku podbija do nas pani w lenonkach, wygląda na taka, która w 69-tym mogła biegać topless po hippi hill w Golden Gate Park i pyta dokąd chcemy jechać. Stojąc na przystanku autobusowym z mapą, zastanawiając się jak dostać się z punktu A do punktu B z 98% prawdopodobieństwem jakiś lokals podbije celem zaoferowania swojej pomocy. „Gdzie chcecie się dostać?” High-Asburry, to tym busem co ja powiem Wam kiedy wysiąść, super dzięki. Pani hippiska, taszczy ze sobą 2 ogromne torby z pustymi butelkami ale nie jest typową bezdomna, jest czysta, uczesana, nie robi hałasu wokół siebie i wygląda na to, że nie jest obłąkana.
Pisząc, słysząc, widząc (na fotkach) High-Ashburry mimowolnie zaczynam nucić piosenkę Scotta McKenziego
„If you're going to San Francisco
Be sure to wear some flowers in your hair
If you're going to San Francisco
You're gonna meet some gentle people there”

I przypomina mi się śmieszna historia związana z tym utworem, jakiś czas temu czytałam biografię Ozziego Osbourna, który przytacza historię, kiedy to upadla się w pubie w rodzinnym Aston (UK), jest rok 1967-68, w radio gra :”if You’re going to San Frannnciisco…” w momencie wywiązuje się mordobicie, w środku całej akcji ląduje oczywiście Ozzy, dostaje w ryja, szamotanina, wytaczają się na chodnik przed knajpą…z knajpy wciąż dobiega …”All acsosse the nation such a strange vibration….people In motion…” a on dostaje manto, coraz to nowe ciosy, nagle gość bierze go za fraki i oboje wtaczają się wprost w witrynę sklepową, rozbijając szybę, głos Scota McKenziego zastępuje wycie syren pogotowia i policji. Kiedy wracałem z pogotowia z założonymi 12-sta szwami na głowie i twarzy myślałem sobie:” co mnie obchodzi jakieś High-Ashburry, i wrażliwi ludzie z kwiatami we włosach, nawet nie wiemy gdzie jest te cholerne High-Ashburry, opowiada Ozzy. Bardzo mnie ta opowieść rozśmieszyła, każdy ma jakieś wspomnienia związane z jakimiś charakterystycznymi utworami. Pamiętam np. że gdy jechaliśmy na wczasy do Mielna trabantem całą drogę w radiu grało italiano disco, na pamięć znam Felicyta i Ma-ma-mamamarija ma i Lasciate Mi Cantare a miałam wtedy jeno 3 lata, kiedy zapoznałam się z moim małzonkiem w radio królował utwór:”otwieram wino ze swoją dziewczyną” a gdy byłyśmy z koleżanką nad może w Darłówku na każdym rogu grali Ich Troje, pamiętam, że powiedziałam:”jeszcze raz usłyszę ten kiczowaty utwór a zamorduję, rzuce się do gardła, rozwalę odbiornik nadającym ten shit”…..a tu nagle mija nas kolonia, dzieciaki w wieku 7-8lat idą w parach, trzymając się za ręce i śpiewają:” Sępie miłości, nie kochasz. Ja,jestem panią mych snów. Moich marzeń i lęków…”
















Wracając do Fisco, to po piwku w knajpie w dzielnicy dzieci kwiatów, urządziliśmy sobie spacer do Alamo squere do słynnych painted ladies. To niestety największe rozczarowanie SF, 5 a może 6 sztuk willi w stylu wiktoriańskim wcale nie szałowych i rewelacyjnych, toć po drodze mijaliśmy setki innych, piękniejszych, wypaśniejszych. Nie rozumiem czemu właśnie te są tak popularne i znajdują się na wszystkich pocztówkach, może dlatego, że pojawiły się w czołówce serialu „Pełna Chata”.
W każdym bądź razie w drodze powrotnej do domu postanowiliśmy nie przeciągać już struny z tym jednorazowym biletem autobusowym i przespacerować się do hotelu po drodze zahaczając o Ninja Market w Japan Town. Czegóż tam nie mieli….poczułam się jak w Tokio czy Kioto, nabyliśmy drogą kupna: 2 zestawy bento-sushi, wino śliwkowe umeshu – boschhheee jaka to jest ambrosia oraz ciastka z nadzieniem ze słodkiej fasoli. Małżonek nawet porozumiał się ze sprzedającymi tam samurajami (o dziwo, mówią biegle po angielsku-szok!) niestety jednak nie udało się kupić Suntory Whisky.
A i dobrze, bo trzeba oszczędzać siły, jutro czeka nas rowerowa wycieczka do Sausalito.



20.10.2016
Dziś plan jest ambitny: naprzeciwko Ameba Music wypożyczamy rower, ciśniemy przez cały Golden Gate Park, potem wzdłuż plaży, przez most Golden Gate do Sausalito a z powrotem promem do Fisherman’s Harf i tam oddajemy rower.
Z racji, że nie mieliśmy ściśle wyznaczonej godziny odbioru rowerów to w wypożyczalni pojawiliśmy się dopiero coś przed 11:00, pan wypożyczający dał nam mapę objaśnił trasę, gdzie na rowerze można a gdzie nie można, dał kaski, łańcuch do zapinania rowerów oraz poinstruował gdzie należy dzwonić w przypadku jakiegoś problemu z rowerem, gdybyście złapali kapcia, zadzwońcie pod ten numer i ktoś dostarczy Wam nowy/sprawny rower, sprzedał też niezłego tipa, że The Young Museum jest darmowy obserwation deck, z którego roztacza się wspaniały widok na park, ba nawet most widać.



No to w drogę, przejechaliśmy się jeszcze po okolicy w poszukiwaniu lokalu serwującego śniadania ale nie znaleźliwszy żadnego ruszyliśmy w drogę. Park jest super, coś jak Central Park w NYC, chyba nawet większy, mają kilka stawów z kaczkami, łódkami, łabędziami, ogród japoński, ba nawet padok z bizonami. Widok z tarasu widokowego rzeczywiście wspaniały, potem śniadanie w postaci hod-doga, kawy i muffinka i jesteśmy nad Pacyfikiem….plaża. Mieliśmy nawet początkowo plan aby odpocząć nad oceanem ale postanowiliśmy jechać dalej a zatrzymać się na Baker Beach…ale jak się okazuje nie było nam dane. :/



Wkrótce przekonaliśmy się, że długi na prawie 5 km park to była fraszka- igraszka bo było w miarę płasko, dopiero za parkiem przypomniało się nam co pisali w przewodniku Lonley Planet „…S.Francisco miasto połorzone na 42 wzgórzach”, niektóre z tych wzgórz było strome jak jasna cholera, takie strome, że trzeba było pchać rower, wreszcie jazda pod górkę stałą się tak uciążliwa dla mojego umęczonego męża, iż stwierdził, że jeśli nie zaspokoi pragnienia zimnym piwem to dalej nie jedzie, toteż zjechał z drogi, wlazł do sklepu, piwo sprzedawali jedynie w 6-cio packach, więc zadowolił się red bullem i odjechaliśmy w dalszą drogę….yyyy znaczy się on odjechał bo ja zjeżdżając z drogi złapałam gumę (!!!!!!) KURNA co za pech!!! Oczywiście wiadomo kto został obarczony wina za to całe nieszczęście, nie mógł się napić wody z plecaka….musiał piwo, red bulla!!!???
No to fajnie, teraz dzwoń na stacjonarny i wyjaśniaj gdzie jesteśmy, zeżre pewnie cały kredyt z karty.
Podbiliśmy na pobliską stację paliw gdzie przemiły pan sprzedawca pozwolił nam skorzystać z jego telefonu stacjonarnego. A tu niespodzianka, nikt nie dostarczy nam nowego roweru jak było wspomniane rano, na mapie, którą dostaliśmy mamy zaznaczone serwisy rowerowe, mamy się udać do najbliższego oddać rower, zapłacić i zabrać rachunek…..no szlag mnie trefi…czas ucieka, Sausalito diabli wzięli, cholera wie ile to zajmie, czy w ogóle uda nam się przejechać przez most??!!
Nie nie nie! Idę wkurwiona na maxa, pcham ten bezwartościowy szmelc, gdzie ten serwis…na Balboa street, pytamy ludzi, nikt nie wie gdzie to jest, wreszcie, ktoś nam mówi w złą stronę idziecie, a idziemy sobie z 20 minut z góreczki „co??” czyli mamy teraz drałować z powrotem pod tą górę??!!
Moje wkurwienie narasta, Robert jeździ na rowerze (jego jest na chodzie!!!) to tu to tam, ja pcham rower i już mi wszystko jedno. Wreszcie patrzę jakieś opony rowerowe w witrynie JEST!!! Zero szyldu, czegokolwiek, mój współtowarzysz niedoli objeżdża okolicę w poszukiwaniu tegoż mechanika rowerowego, ja wtaczam tego przeklętego grata do środka, mówię tylko „fluat tire”, gościu jest tez oszczędny w słowach „20 minutes”, ja: OK.
Wyłażę przed lokal :”gdzie ten zaś pojechał?!”….a jest, pojawia się na horyzoncie. W między czasie szybki lunch w pobliskiej chińskiej restauracji, tu jak zwykle kelnerki zero angielskiego, Robert chce chicken satay, ale Pani kiwa głową, że nie…ale co, że nie ma, że ostry, że nie dobry?...dobra nie dogadamy się zamów coś innego. Co ciekawe była okazja napić się piwa do obiadu, ale mojemu mężowi już się odechciało piwa (!!!)
Odbieramy rower płacimy 2 dychy ale Pan rowerowy, na swojej starodawnej drukarce nie jest w stanie wydrukować rachunku/faktury, jeśli nie przywieziemy rachunku, kto nam uwierzy?! Nie oddadzą chajsu….panie drukuj Pan, bo się ćmi a do Golden Gate daleko, o Sausalito nie wspomnę!
Po 10 minutach zaskoczyło, jest rachunek! Biegiem na przystanek autobusowy, bus to nasza ostatnia deska ratunku, każdy autobus ma przed maską taki wieszak na rowery, tylko jak je w prawidłowy sposób tam umieścić? Robert:” spoko to kierowca sam je wiesza i zdejmuje”….otóż nie kierowca poirytowany daje znać żebyśmy sami sobie radzili, dodatkowo przewraca oczyma, że robimy to nieudolnie. Wreszcie drze się, że to ostatni przystanek, wysiadać! No dobra, to wysiadamy, ściągamy rowery i deptamy, przed nami jeszcze kilka niezłych serpentyn, oczywiście pod górkę, kiedy to w oddali ukazuje się słynny, czerwony most.





Ciśniemy ciśniemy, zachód słońca, do mostu jakies 2-3 km, sam most ma długość prawie 3km, w tą i nazad to już dyszka a gdzie tam do Fisherman’s Harf (właśnie sprawdziłam z ciekawości to dodatkowe 4mile). Słońce się chyli ku zachodowi, wypożyczalnie zamykają o 19:00 a właściwie to nie wiemy jak dokładnie tam dojechać na rowerze.
Kiedy przejechaliśmy most w obie strony, z krótkimi przerwami na sesję zdjęciową robiło się już ciemno, nasze bicykle nie miały oczywiście lamp, więc starając się omijać ludzi (bo wracaliśmy jakimś deptakiem) po ciemnościach pedałowaliśmy ile sił w nogach, wreszcie już na finiszu, bo z mapy wynikało, że jesteśmy blisko, pytam ludzi jak dostać się na tą zafajdaną Jefferson street, gość otwierający sobie bramę do jakiegoś apartamentowca zrobił minę jakby pierwszy raz słyszał nazwę takiej ulicy, wtedy dopadł mnie atak paniki…..”jak to nie ma tu takiej ulicy mamy kurwa jego mać, jest za 5 minut 19:00, dobra ciul, nie zdarzyliśmy, będziemy tarabanić się z tymi rowerami do hotelu i wnosić je po schodach na 3-cie piętro!!!!” Współtowarzysz niedoli, spocony, dyszy: „dawaj, to musi być nie daleko!”, drzemy kolejnym deptakiem pełnym ludzi, dzwonimy dzwonkami, z drogi śledzie, to nasza Jefferson St. Ale gdzie jest numer 425??? Nie ma oznaczeń, pytamy jakiegoś kolesia z przydrożnego straganu….gdzie tam nie ma pojęcia. Szybki look na zegarek 19:01….wreszcie „Robert, stój, zatrzymaj się…jest!....ba nawet jeszcze otwarte! Udało się…..
„I want to ride my bicycle bicycle bicycle
I want to ride my bike…..
We are the champions - my friend
And we'll keep on fighting till the end “
W momencie kiedy uwolnilismy się od tych przeklętych rowerów I wygraliśmy walkę z czasem I ja nabrałam ochoty na piwwwwooooo, akurat tak się złożyło, że na rogu była apteka, Robert nie dał się długo namawiać.
Wieczorny spacer po molo na Pier 39, potem jeszcze jedno piwo i jeszcze jedno a potem poczuliśmy aromat wypiekanego chleba a oczom naszym ukazała się piekarnia serwująca słynny clam chowder (krem z kalmarów) w chlebie, no to jak tu nie wstąpić. Potem jeszcze Margarita, żeby się już ostatecznie odstresować po tej gonitwie z rowerami i busem do hotelu (oczywiście na starym bilecie)



21.10.2017
Na ten dzień zmyślnie nie zaplanowaliśmy nic konkretnego, licząc się z tym, że możemy mieć zakwasy, na szczęście dramatu nie było.
Z rana na nowym bilecie (!) udaliśmy się pod San Francisco City Hall, potem zakupy na Market streecie, małżowina się skusił na Conversy (na moje pogróżki „nie spakujemy się zobaczysz”, obiecał, że na podróż założy nowe buty a wyrzuci stare do śmieci, bo i tak już dziady schodzone….ale pomysłowe), słynny tramwaj, Lombard street, Nob Hill, Russian Hill, kolejny raz pojechaliśmy do portu, taka szwęndanina i pożegnanie z Fisco przed wyjazdem do do L.A.











22.10.2017
Rano z Van Ness Av. mieliśmy bezpośredni autobus w miejsce skąd odjeżdża Mega-bus do L.A.
Miły Amerykanin zapoznany w busie prowadzi nas w miejsce gdzie owy bus ma nadjechać, nie ma tam praktycznie żadnego oznakowania, o tym, że jesteśmy w dobrym miejscu może świadczyć jedna baba z wielką walizą stojąca na chodniku. A, że mamy sporo czasu to śniadanie w Subwayu, przed nami długa 7-godzinna podróż. Bus był wypełniony po brzegi, mając rezerwację miejsc mieliśmy pewność, że będziemy siedzieć razem i grzać się przytulając do siebie, bo jak włączyli klimę, to zwątpiliśmy czy do L.A nie dojedziemy sztywni. Nie było opcji jakiejkolwiek regulacji, ludzie obok jakby będąc przygotowani mieli bluzy, kurtki, koce….a my co najwyżej jakaś cieńka koszula – choć dobre i to.
W połowie drogi była przerwa, jak wylęgliśmy z busa na słońce to chciałam całować rozgrzany asfalt, od razu zamówiliśmy gorącej kawki i tak grzaliśmy skostniałe palce ale w końcu padło hasło odjazd i trzeba było wrócić do tej lodówki.
A na zewnątrz upał, kalifornijskie słońce pali…w dosłownym tego słowa znaczeniu, co rusz mijamy zastępy strażackie gaszące pożary traw na poboczach. Na przedmieściach L.A oczywiście wpadamy w monstrualny korek co opóźnia nasze dotarcie do celu i przedłuża czas spędzony w chłodni ;/

Dodaj Komentarz